Dokumenty

Kapliczki „Czerwonego” Zagłębia

Wpisany przez Aleksander Bąba niedziela, 04 października 2020 21:29

W czerwcowym numerze miesięcznika „Śląsk” ukazał się artykuł dotyczący niezwykłego człowieka, którego pasją była budowa przydrożnych betonowych krzyży – kapliczek. Pierwsze jego dzieła zaczęły powstawać w czasie II wojny światowej. Budował je do 1974 roku. prawie do kresu swego życia. W okresie powojennym ówczesne władze nie były przychylne powstawaniu tych kapliczek. W rzeczywistości socjalistycznej trudno było stawiać takie obiekty sakralne jak krzyże, kapliczki. Obowiązywały zasady  socjalistycznego spojrzenia na rzeczywistość. Były trudności z uzyskaniem pozwoleń administracyjnych. Jednak kapliczki powstawały. Dzięki determinacji takich osób jak Andrzej Brąblik wybudowano na terenie gmin powiatu zawierciańskiego ponad 40 kapliczek tego typu. W pobliżu Kromołowa, w którym mieszkam jest sześć takich kapliczek. Dwie są w Pomrożycach, jedna w Bzowie, jedna w Morsku i dwie są w Podzamczu.

Ich wygląd zewnętrzny jest charakterystyczny ze względu na powtarzający się kształt. Jednakże różnią się szczegółami w dekoracji i wystroju. Środkowy segment kapliczek ma zawsze zwieńczenie w kształcie stylizowanej kwadratowej korony. Ten właśnie fragment wystroju został zaczerpnięty z XIX wiecznych „pomników wdzięczności”, budowanych w niektórych miejscowościach w czasie zaboru rosyjskiego.

Andrzej Brąblik urodził się w 1890 roku w Kwaśniowie koło Klucz. Po ślubie w 1913 r. wraz z żoną Balbiną zamieszkał w Kocikowej koło Pilicy. Był rolnikiem – prowadził niewielkie kilkuhektarowe gospodarstwo. Był człowiekiem bardzo pracowitym. W swoim gospodarstwie miał kuźnię, zajmował się kowalstwem. Miał także warsztat kamieniarski. Robił pomniki na cmentarzach, zajmował się również produkcją cementowych wyrobów, takich jak dachówki do pokryć dachowych. Wytwarzał cementowe zbiorniki na wodę deszczową, koryta i poidła dla zwierząt gospodarskich. Prowadził sklep z artykułami spożywczymi, drobną galanterią chemiczną i metalową Niejednokrotnie bywało, że dla wielu mniej zamożnych mieszkańców zakupy zapisywał w zeszycie na kredyt. Zdarzało się, że niektóre zapisane na kredyt artykuły traktował „z przymrużeniem oka”. Wspomina o tym Stanisława – wnuczka Brąblika urodzona w 1943 r. O dziadku mówi, że był człowiekiem dobrym, religijnym o łagodnym usposobieniu. Był człowiekiem modlitwy. Wnuczka często słyszała w obejściu domowym i przy pracy w polu jak śpiewał Godzinki o Niepokalanym Poczęciu NMP. Odmawiał często cały różaniec, wówczas wszystkie trzy części klęcząc. Największą jego pasją w życiu była budowa kapliczek przydrożnych. Poświęcał temu zajęciu wiele czasu.

Autorami artykułu w miesięczniku „Śląsk” są Tadeusz Loster, starszy kustosz Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu, łączący zawód górniczy z zamiłowaniem do historii Polski i Aleksander Bąba miłośnik, pasjonat historii Ziemi Zawierciańskiej.

„Śląsk” – miesięcznik społeczno-kulturalny i literacki ukazujący się od 1995 r.  Wydawany jest przez Górnośląskie Towarzystwo Literackie w Katowicach oraz Bibliotekę Śląską. W czasopiśmie poruszane są problemy historyczne, społeczne, gospodarcze, ekonomiczne i kulturowe dotyczące Górnego Śląska. W czasopiśmie nie brakuje także felietonów z zakresu literatury, muzyki, historii czy sztuk plastycznych.

Miesięcznik „Śląsk” dostępny w Instytucie Myśli Polskiej im. Wojciecha Korfantego, przy ulicy Teatralnej 4 (parter obiektu) tel. 32 258 07 56. Miesięcznik jest tam w ciągłej sprzedaży, także numery archiwalne. Tam również, w salonie Wydawnictwa Naukowego „Śląsk” są dostępne publikacje książkowe o śląskiej tematyce i z literaturą piękną, powstającą w województwie śląskim.

Miesięcznik „Śląsk” dostępny także na stronie internetowej:
http://www.slaskwn.com.pl/sklep/slask-miesiecznik-spoleczno-kulturalny-0

Artykuł „Kapliczki Czerwonego Zagłębia” z Miesięcznika „Śląsk” do pobrania w formacie PDF.

15. 09. 2020 r.
Aleksander Bąba

  • Kapliczka w Bzowie z 1959 r.
  • Andrzej Brąblik (pierwszy od lewej) stawia kapliczkę w Sławniowie, 1951
  • Były „pomnik wdzięczności” w Pilicy
  • Kapliczka w Kocikowej, 1945
  • Kapliczka w Pomrożycach, 1951
  • Kapliczka w Gieble, 1949
  • Kapliczka przy szosie nr 790, rok 1953
  • Kapliczka w Cisowej, 1974

Kapliczki „Czerwonego” Zagłębia

Tadeusz Loster
Aleksander Bąba

Ziemie, które zwiemy „Zagłębiem Dąbrowskim” albo – w skrócie – „Zagłębiem”, miały ciekawą historię i jeszcze
ciekawszą mitologię polityczną. Naprawdę było to miejsce życia i pracy zwyczajnych ludzi, którzy niekiedy robili coś pod przymusem, a – gdy znaleźli taką możliwość – wyrażali swoje uczucia w nieoczekiwany sposób. O tym opowiemy, ilustrując tekst zdjęciami obiektów, których lokalizacji, a zwłaszcza roku budowy, nikt z nieco dalszych stron by się nie spodziewał.

Dla geograficznego i historycznego porządku trzeba zacząć od – nie dla wszystkich dziś oczywistego – stwierdzenia, że obecne województwo śląskie to jednostka samorządu terytorialnego, położona na obszarze części Górnego Śląska i zachodnich kresów Małopolski w tym Zagłębia Dąbrowskiego, Zagłębia Krakowskiego, Żywiecczyzny i Częstochowy. Przy wyznaczaniu granic uwzględniono aktualne powiązania gospodarcze i komunikacyjne, nie utrwalając granic historycznych, które i tak zostały zamazane wielkimi migracjami i licznymi małżeństwami.

Granice (pre)historyczne
W roku 1939 Niemcy włączyli Zagłębie Dąbrowskie (Altreich) do Śląska, czyli do Rzeszy. Argumentowano, że tereny te (nie wszystkie) w średniowieczu były częścią Śląska i dopiero w roku 1443 zostały przez księcia cieszyńskiego Wacława I sprzedane za 6 tys. grzywien biskupowi krakowskiemu Zbigniewowi Oleśnickiemu, który z tych obszarów utworzył Księstwo Siewierskie. Teren Księstwa Siewierskiego kojarzony jest często z późniejszym Zagłębiem Dąbrowskim, choć Sosnowiec, Będzin czy Dąbrowa Górnicza leżą tylko częściowo na obszarach dawnego Księstwa Siewierskiego. Za to Czeladź i Wojkowice znajdują się w całości na terenie Księstwa.

Dawna granica Śląska z Rzeczpospolitą jest do dziś widoczna w osobliwy sposób. Wyznacza ją Szlak Orlich Gniazd, czyli ciąg warowni jurajskich, usytuowany na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej. Zamki te miały bronić granic Polski. Końcową warownią była twierdza jasnogórska, kojarzona obecnie raczej z cudownym obrazem Matki Boskiej, a nie z fortyfikacją oddaloną od dawnej granicy o ok. 12 km.

Mimo „jednoczenia” Śląska przez Rzeszę Niemiecką, między Ślązakami a Zagłębiakami istniały antagonizmy, które przetrwały do dnia dzisiejszego, choć (poza stadionami) nie odgrywają już żadnej roli. Dla rodowitego Ślązaka po przekroczeniu rzeki Brynicy rozciągał się „czerwony matecznik”, kraina gdzie uwielbia się towarzysza „Wiesława”, podziwia się Gierka i z rozrzewnieniem wspomina się sojusz robotniczo-chłopski. Jednym słowem – czuje się nostalgię za „prawdziwą” Polską Ludową.

Czerwony matecznik
Czy faktycznie Zagłębie było i jest „czerwonym matecznikiem”? Czy faktycznie jego mieszkańcy należeli do robotniczo-chłopskiej grupy obywateli PRL-u, głęboko uświadomionych politycznie i wierzących tylko w komunistyczny raj na ziemi? Sprawdźmy.

Zawiercie to miasto powiatowe (na prawach miejskich od 1915), leżące na terenie historycznej Małopolski. Mimo swojego położenia zaliczane jest do Zagłębia Dąbrowskiego ze względu na bliskość miast Zagłębia oraz XIX-wieczny rozwój przemysłu włókienniczego, hutniczego, odlewniczego czy szklarskiego. Obecnie miasto ma blisko 50 tys. mieszkańców. W okresie międzywojennym liczyło około 30 tys., a – co ciekawe – olbrzymi przemysł zawierciański w okresie międzywojennym i jeszcze w latach pięćdziesiątych zatrudniał więcej pracowników niż miasto liczyło ludności.

Niedobór robotnika miejscowego uzupełniali chłopi z pobliskich miejscowości, tworząc typową społeczność robotniczo-chłopską. Wszelkie zawirowania historyczne, które dotykały miasto (a przede wszystkim przemysł) powodowały, że Zawiercie okresowo nazywano „miastem umarłym” lub „miastem bezrobotnych”. Taki stan zaznaczał się silnym wpływem komunistycznym i tak w roku 1928 komuniści w mieście zdobyli blisko 25% głosów, a PPS około 8%. W tym okresie działaczem komunistycznym w Zawierciu był Towarzysz „Wiesław” – Władysław Gomułka. W roku 1930 doszło do starć zbrojnych pomiędzy bezrobotnymi a policją. Zginęły trzy osoby, a dzień ten – 18 kwietnia 1930 – nazwano „Krwawym Piątkiem”.

Zawiercie leży w połowie drogi pomiędzy Częstochową a Krakowem, czyli w środku Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Nazywane jest „Bramą do Jury”. Tu rozchodzą się szlaki turystyczne na tereny Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd do atrakcyjnych turystycznie obszarów wapiennych ostańców i średniowiecznych ruin zamków w Ogrodzieńcu, Bobolicach, Mirowie, Smoleniu czy w Morsku. Najbliższe okolice Zawiercia obfitują także w rezerwaty skalne i przyrodnicze, wymarzone dla miłośników turystyki i wspinaczki, stanowiące największy obszar wspinaczkowy w Polsce.

Pomniki niewyobrażalne
Pasmo ciągnących się jurajskich ostańców to również w ich okolicy duża ilość cmentarzy wojennych. Takie ukształtowanie terenu sprzyjało prowadzeniu wielomiesięcznych walk pozycyjnych. Gdzieniegdzie znajdziemy mogiły powstańcze z roku 1863 oraz – niewyobrażalne, a jednak prawdziwe – pomniki wdzięczności, stawiane po uwłaszczeniu włościan na cześć cara Rosji Aleksandra II (niestety nie znajdzie się ich w żadnym przewodniku turystycznym). Stawiane były przez miejscowych chłopów inspirowanych (tzn. przymuszanych do fundowania) przez carskich naczelników wojennych. Do chwili obecnej przetrwało ich bardzo mało. Kilka z nich zachowało oryginalne dziękczynne napisy. Przykład:

Błogosław Boże Najjaśniejszemu, ALEKSANDROWI II, Cesarzowi Wszech Rossyi, Królowi Polskiemu, Za nadanie nam Prawa, W dniu 19 lutego/2 marca 1864 r. Wdzięczni Włościanie – Za bytności, naczelnika wojennego, Uczastka Pileckiego, porucznika A. Kmit, 1866 r.

Na szczycie pomnika w kształcie prostokątnej korony widoczny jest monogram cara Aleksandra II – stylizowana litera „A”, zwieńczona koroną wpisaną w okrąg ułożony z liści laurowych, otoczony napisem: POD TWOJEM BERŁEM SZCZĘŚCIE POLSKI (wszystkie napisy przytaczamy tu w ortografii oryginalnej).

Pomnik taki z czytelnym napisem zachował się w powiecie zawierciańskim tylko w Chlinie Dolnej. Na większości monumentów po roku 1918 napisy te zostały skute, a niektóre z nich, jak np. na pomniku w Pilicy, zostały przerobione. W miejscu, gdzie znajdował się kiedyś „dziękczynny” napis, zamontowano orła oraz wykuto nowy napis o treści: NA PAMIĄTKĘ ODZYSKANIA NIEPODLEGŁOŚCI XI/1918 – XI/1927 r.

Znane pomniki wdzięczności wykute są z kamienia wapiennego. Z uwagi na identyczną wielkość i kształt musiały być wykonane w tym samym warsztacie kamieniarskim. Na ich szczycie osadzony został krzyż o charakterystycznym kształcie. Krzyże te wykonywane były w fabryce w Białogonie pod Kielcami. Wiadomo, że wykonano ich 200 sztuk.

Trwałość formy
Zwiedzając okolice powiatu zawierciańskiego, można natknąć się na kapliczki, które do złudzenia przypominają opisane „pomniki wdzięczności”, ale wyrażają treść zupełnie inną. Jest ich około czterdziestu. Usytuowane są przy drogach, na skrzyżowaniach dróg oraz na terenie prywatnych posesji. Na tym terenie utrwaliła się pewna – wymuszona przez zaborcę – forma, ale treść tworzyła się już spontanicznie. Nowi budowniczowie nie przeglądali światowych katalogów. Wznosili takie obiekty, jakie – ich zdaniem – były normą w okolicy.

Tego typu pomniki-kapliczki stawiane były na solidnym, cementowym fundamencie, na którym osadzono podstawę wymurowaną z jurajskiego kamienia wapiennego. Na tak przygotowanej podstawie ustawiony jest górny betonowy segment w formie prostopadłościanu zwieńczonego stylizowaną koroną, na której ustawiony jest betonowy krzyż. Na widokowej stronie segmentu wypisane są sentencje o różnych treściach. Obok nich wyryto daty wystawienia kapliczek – co ciekawe – przeważnie z okresu propagowanego w „Czerwonym Zagłębiu” ateizmu. Na niektórych kapliczkach, w tylnej ich części, wypisane jest nazwisko wykonawcy: „A. Brąblik, Kocikowa”.

Andrzej Brąblik urodził się w roku 1890 w Kwaśniowie koło Klucz. W roku 1913 zamieszkał w Kocikowej koło Pilicy. Był chłopem, prowadził małe kilkuhektarowe gospodarstwo. Praca na roli nie wystarczała Brąblikowi, założył więc kuźnię, miał także warsztat kamieniarski. Rozpoczął produkcję wyrobów cementowych oraz otworzył sklep. Wnuczka Brąblika, Stanisława Żyła, wspomina go jako człowieka uczciwego i dobrego o pogodnym usposobieniu, bardzo religijnego. Może dlatego jeszcze podczas wojny w 1942 roku wybudował kapliczkę-pomnik przy drodze do Biskupic, a zaraz po zakończeniu wojny wybudował kapliczkę przy swoim drewnianym domku. W roku 1946 Andrzej Brąblik wraz z Antonim Wnukiem postawili
podobną w Ryczowie przy drodze leśnej do Pilicy, a w 1949 – na Górce przy wjeździe do Kocikowej. Wszystkie te cztery kapliczki przypominały wyglądem starsze od nich pomniki „wdzięczności”. Dzieła Brąblika podobały się okolicznym mieszkańcom, a do jego zakładu zaczęli zgłaszać się klienci, zamawiający budowę „takiego samego” pomnika.

Kapliczki przydrożne
Nowe kapliczki kamieniarz budował dla fundatorów z okolicy Zawiercia przeważnie w miejscach drewnianych krzyży. Nowe kapliczki stawiano na terenach oddalonych od warsztatu o nawet kilkadziesiąt kilometrów. Na wybrane miejsce przywożono piasek, cement z pobliskiej cementowni WIEK w Ogrodzieńcu, a także polne kamienie. Z tego materiału powstawał fundament oraz dolny segment kapliczki. Na tak wybudowanym postumencie montowano górne segmenty. Były to gotowe elementy, wykonane wcześniej w zakładzie Brąblika.

Dekoracje i zdobienia elementów betonowych wykonywano w odpowiednio przygotowanych formach drewnianych. Tekst inskrypcji – omawiany i zatwierdzany przez fundatora – wydrapywany był w betonie jeszcze przed jego utwardzeniem. Kapliczkę zwieńczał betonowy krzyż, osadzony w otworze górnego segmentu. Pod krzyżem montowano betonowe „pudło” o łukowym sklepieniu, w którym można było umieścić gipsową lub porcelanową figurkę. W ten sposób postawiona kapliczka miała blisko 4 metry wysokości. Obiekty były do siebie podobne, jednak nie identyczne, co pokazujemy za zdjęciach. Niektóre z nich, w zależności od zasobności fundatora, są pokaźniejsze i bogatsze w ozdoby, napisy i zewnętrzny wystrój.

Sentencje niezwykłe
Jedna z najwcześniej wybudowanych kapliczek (przy domu Brąblików) nosi napis: JEZUS MARYJA NIECH WAM BĘDZIE CZEŚĆ I CHWAŁA ZAWSZE I WSZĘDZIE FON. A. i B. BRĄBLIKOWIE, KOCIKOWA ROK P. 1945.

Pomrożyce to wieś oddalona od Kocikowej o ponad 20 km, tutaj stoją dwie kapliczki wybudowane przez Brąblika w roku jak najbardziej stalinowskim: 1951. Obydwie zostały ufundowane przez mieszkańców Pomrożyc. Na jednej z nich jest napis: O JEZU POKORNIE CIĘ BŁAGAMY, NIECH POKÓJ SERCA I DUSZY W TOBIE MAMY. FUNDATOROWIE GROMADA POMROŻYCE ROK P. 1951.

Bzów – obecnie dzielnica Zawiercia – to dawny zaścianek szlachecki. Tutaj przy ul. Konopnickiej została postawiona kapliczka w roku 1959, a na jej licu widnieje napis: BOŻE BŁOGOSŁAW WSZYSTKIM, KTÓRZY CIĘ WZYWAJĄ. STRZEŻ I ZACHOWAJ OD ZŁEGO, KIEDY W TOBIE UFAJOM, ROK P. 1959.

Trudno opisać wszystkie sentencje umieszczone na blisko 40 kapliczkach. Odnotujmy dwie charakteryzujące okres, w którym były stawiane. To kapliczka w Gieble przy ul. Częstochowskiej, wybudowana w roku 1949 w miejscu starego drewnianego krzyża, datowanego na rok 1843. Na kapliczce tej widnieje sentencja: BOŻE BŁOGOSŁAW PRACY ROLNIKA. GIEBŁO DN. 15. IV. ROK P. 1949.

I jeszcze jedna kapliczka, okazalsza i większa od innych, wystawiona przy szosie nr 790 prowadzącej do Giebła. Ta kapliczka została postawiona w miejscu szczególnym, obecnie na skrzyżowaniu ulic Edukacyjnej z Zawierciańską, gdzie w tamtych czasach był przystanek przewozu pracowniczego. Chłoporobotnicy, dojeżdżający do przystanku z dalszych odległości na rowerach, pozostawiali je do czasu powrotu u zaprzyjaźnionego miejscowego gospodarza. Podczas rozmów w oczekiwaniu na przewóz pojawił się pomysł wybudowania w tym miejscu kapliczki. Pomysłodawcy wyczuwali potrzebę polecenia się opiece boskiej na czas pracy. Finansowanie budowy przez robotników wsparli mieszkańcy pobliskich
zabudowań. Tak w 1953 roku rozpoczęła się budowa kapliczki na posesji Kazimierza i Franciszki Cichorów. Przy budowie pomagał Brąblikowi murarz z rodziny Cichorów. Na wystawionej kapliczce wypisano sentencję:

PÓJDŹCIE DO MNIE WSZYSCY, KTÓRZY PRACUJECIE I OBCIĄŻENI JESTEŚCIE, A JA WAS OHŁODZĘ. CHWAŁA NA WYSOKOŚCI BOGU, A NA ZIEMI POKÓJ LUDZIOM DOBREJ WOLI. – BUDOWA TEJ FIGURY Z DOBROWOLNYCH OFIAR ROBOTNIKÓW GIEBŁA I KIEŁKOWIC. – NA CZEŚĆ CHRYSTUSOWI W HOŁDZIE ROBOTNICY 1953.

W treści tej sentencji jest ukryty obraz i dużo prawdy, jacy byli ROBOTNICY 1953 roku –na pewno inni niż pisała, mówiła i chciała PRL-owska propaganda. Już sama ortografia świadczy, że „figurę” zbudowano bez inspiracji, a nawet bez wiedzy władz kościelnych czy jakichkolwiek innych.

Mówi się, że jeśli nie ma opiekuna jakiegoś obiektu, to jest on własnością „każdego”, a do opieki... niczyją. Dlatego warto wspomnieć opiekunów kapliczek, które w większości są zadbane. Trudno opisywać i wymieniać wszystkich, może przykładowo tych od kapliczki „robotniczej”. Postawiona na posesji rodziny Cichorów była przez nich doglądana do 1992 roku przy wsparciu sąsiada Jarosława Guzika. Opiekę nad kapliczką przejęła ich córka Kazimiera wraz z mężem Jerzym Jarosem. Obecnie od 2005 roku kapliczką opiekuje się wnuk Antoni Jaros z żoną Urszulą. W maju 2020 kapliczka ze szczególną starannością została odnowiona przez Urszulę Jaros.

Andrzej Brąblik zmarł w lutym 1978 roku. Ostatnia jego kapliczka (już po jego śmierci) została postawiona w Cisowej w roku 1980 w miejscu, gdzie stał drewniany krzyż z czasów powstania styczniowego. W 1974 roku właściciele posesji, państwo Rochowie, zdecydowali, że na miejscu dawnego krzyża, ufundują kapliczkę. Do Andrzeja Brąblika pojechał Franciszek Roch i złożył zamówienie. Jednak przywieziona na miejsce w elementach kapliczka nie została postawiona z uwagi na „brak zezwolenia administracyjnego na budowę”. Wyleżała się na placu do roku 1980. Wraz z gospodarzami wymurował ją i złożył murarz ze Smolenia, Jan Sikora. Na postawionej kapliczce wypisana jest sentencja: JEZUS MARIA, MY SIĘ ZAWSZE WASZEJ OPIECE POLECAMY ROK P. 1974. W 1981 roku w nowej politycznej rzeczywistości, w okresie „Solidarności” podczas obrzędu poświęcenia pól w Cisowej kapliczkę poświęcił proboszcz parafii św. Jana Chrzciciela w Pilicy ks. Kanonik Mieczysław Zaława.

 

 

Generał Brygady

Wpisany przez Mariusz Golenia sobota, 10 marca 2018 09:12

Ostatnimi czasy dużo się zmienia w naszym kraju. W życiu politycznym, gospdarczym, społecznym. U każdego z nas w życiu prywatnym, rodzinnym, zawodowym. Nie każdy z nas śledzi na bieżąco news-y telewizyjne, radiowe. Takie zmiany zaszły również w Wojsku Polskim. W Sztabie Generalnym. Cytując tekst piosenki „…nadchodzi nowe pokolenie…”. Następuje zmiana warty. I tak można określić awans generalski płk Szymona Koziatka, który z rąk Prezydenta RP Andrzeja Dudy otrzymał nominację generalską w dniu 1 marca 2018r. Jest zastępcą szefa Zarządu Planowania i Programowania Rozwoju Sił Zbrojnych – P5. Generał Brygady Szymon Koziatek jest rodowitym kromołowianinem, z tak zwanej „małej uliczki”, jak nazywana jest ul. J.U. Niemcewicza. Tutaj się urodził, wychował, chodził do szkoły. Tutaj też prawdopodobnie zamierza spędzić swoją zasłużoną „jesień życia”. A świadczy o tym wybudowanie rodzinnego domu w naszej miejscowości. Chociaż, większość swojego życia spędził poza Kromołowem. W służbie Ojczyzny. Biorąc udział w misjach woskowych, kontyngentach. Służył na wielu kontynentach, w wieli krajach. Gratulując w imieniu naszej społeczności gen. bryg. Szymonowi Koziatkowi awansu, życzymy wielu sukcesów zawodowych w Sztabie Generalnym i kolejnych „gwiazdek”.

A nawiązując jeszcze do zmian pokoleniowych, do tego że życie nie znosi próżni. Do sportowców, którzy jedni odchodzą w glorii chwały a pojawią się nowi mistrzowie (skoki narciarskie). Nawiązując do naszego miasta, dzielnic. Ze Sztabem generalnym pomału żegna się zastępca szefa SG – gen. bryg. Jan Dziedzic. Urodzony na Wartach. Kiedyś powiedzieliby „z jednej parafii”. Jak widać miasto Zawiercie ma dobre kontynuacje wojskowe - „generalskie”. I niech tak zostanie. Młode pokolenie rośnie, uczy się i…

Wielu z Państwa zapewne nie zna nowego gen. bryg. Szymona Koziatka lub może „lekko” nie pamięta młodego chłopaka, który wyruszył z Kromołowa na przygodę swojego życia z Wojskiem Polskim. Poniżej przedstawiam kilka fotografii z „sieci” oraz artykuł i linki do poczytania o naszym rodaku, ale nie tylko jako generale. Jego pasją po „trzydziestce” stał się rower. W 2012 roku podjął największe dla polskich kolarzy amatorów wyzwanie – jadąc non stop, pokonał liczącą 1008 km trasę Bałtyk – Bieszczady. Zachęcam do lektury i obejrzenia galerii fotografii.

„Wojskowi fani kolarstwa do ubiegłorocznych sukcesów Rafała Majki i Michała Kwiatkowskiego

mogą dopisać triumf swojego zawodnika, płk. Szymona Koziatka”

 Ściganie na kilkusetkilometrowych dystansach Szymon Koziatek rozpoczął przed pięcioma laty, tuż przed czterdziestką. W 2012 roku podjął największe dla polskich kolarzy amatorów wyzwanie – jadąc non stop, pokonał liczącą 1008 km trasę Bałtyk – Bieszczady. W 2014 roku powtórzył wyczyn. Ponadto zdobył Puchar Polski w szosowych maratonach rowerowych w kategorii open. Superkolarz jest pułkownikiem. Wywodzi się z 25 Brygady Kawalerii Powietrznej, a obecnie służy w Dowództwie Operacyjnym Sił Zbrojnych RP.

 Smak zwycięstwa

Kiedy w 2012 roku ukończył ponadtysiąckilometrowy wyścig Bałtyk – Bieszczady, najbardziej tym wyczynem chyba zaskoczył sam siebie. Mimo wszystkich przeszkód – na trasie pękła mu szprycha i rozcentrowało się koło, a na dodatek pomylił trasę, przez co przejechał kilkadziesiąt kilometrów więcej niż pozostali – pokonał dystans w 50 godzin i kilka minut. W 2013 roku nie rozgrywano supermaratonu ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych, więc skupił się na cyklu wyścigów liczonych do Pucharu Polski w szosowych maratonach rowerowych. Zajęcie drugiego miejsca w swojej kategorii wiekowej i szóstego open w klasyfikacji pucharowej było motywacją do „kręcenia kolejnych tysięcy kilometrów”.

W 2014 roku wyścigi dla Szymona Koziatka były już nie tylko sportową przygodą, lecz także konsekwentnie realizowanym planem startowym: „Pomyślałem, że fajnie byłoby wreszcie wygrać jakiś wyścig. Bo do tej pory przyjeżdżałem w czołówce, ale nie zaznałem smaku zwycięstwa”. Zaczął od 320-kilometrowego ultramaratonu w Świnoujściu: „Zimno, deszcz, a na dodatek 10 km po starcie kolega zajechał mi drogę… Jak zbierałem się z szosy, pomyślałem, że włożyłem tyle wysiłku, a sezon nie będzie się liczył. Na szczęście rower był cały, a ja tylko nieco poobijany. Dając z siebie wszystko, po 5 km dogoniłem grupę, a na mecie byłem pierwszy”.

I tak wygrał swój pierwszy wyścig, i to w kategorii open, więc już na początku sezonu roczny plan miał wykonany… Potem zwyciężał jeszcze pięciokrotnie w kategorii open – w Świnoujściu, Świdwinie, Iławie, Kołobrzegu i Niechorzu, trzy razy był trzeci, raz drugi i tylko dwa razy trochę dalej. W efekcie odniósł zwycięstwo open w całym cyklu.

W środku sezonu, gdy wszystko szło nadspodziewanie dobrze, stanął przed dylematem. Z cyklem wyścigów liczonych do Pucharu Polski kłócił się ponowny udział w tym najdłuższym, którego nie chciał odpuścić: „Parę wyścigów już wygrałem, nazbierałem sporo punków, a w tydzień po trasie Bałtyk – Bieszczady była Iława, potem Karpacz i Rewal. Jak pokonać morderczy dystans, żeby się nie wycieńczyć i nie zaprzepaścić dorobku?”.

Jeszcze lepiej?

Przed startem Szymon Koziatek pobawił się trochę w matematykę: „Z poprzednich doświadczeń wynikało, że nie tylko mogę poprawić swój czas sprzed dwóch lat. Doświadczeni koledzy podpowiadali, że udałoby mi się nawet »złamać czterdziestkę«. Wyszłaby z ciągłej jazdy średnia prędkość około 26 km/h, a licząc konieczne przerwy, około 30. Przy takiej jeździe, co ogromnie ważne, byłaby również szansa niezarywania drugiej nocy”.

Pierwsze 200 km, wspierany przez korzystny wiatr, przejechał ze średnią 35 km/h. „Kręcił” na trochę wyższym pulsie niż planował, a pilnowanie tętna przy wielogodzinnym wysiłku jest ważniejsze niż sprawdzanie szybkościomierza. Wszystko szło dobrze gdzieś do Sochaczewa, ale później zaczęło padać i lało już niemal do końca. Cały czas jechał mokry, a jedyny dłuższy postój zrobił dopiero przed pierwszą nocą, żeby się cieplej ubrać. Prawdziwy kryzys dopadł go dopiero w Bieszczadach, między Ustrzykami Dolnymi a Górnymi. Temperatura spadła do 6oC. Okropnie marzł na zjazdach, najgorzej cierpiały nogi i kolana. Był jednak już tak zmęczony, że nie miał siły się zatrzymać i włożyć coś jeszcze na siebie. A jakby tego było mało, na koniec zaczęły mu gasnąć lampki w rowerze.

Metę osiągnął po 39 godzinach i 40 minutach jazdy, łamiąc magiczną granicę 40 godzin! Wielkiej radości towarzyszył ból i nieludzkie zmęczenie. Powtarzał sobie wówczas: „Nigdy więcej! Przejechałem, coś sobie udowodniłem i wystarczy”. Dziś dodaje: „A po tygodniu zaczyna się rozmyślać, że przecież można jeszcze lepiej pojechać”.

Służba i rodzina

Płk Szymon Koziatek nie ukrywa, że uprawianie kolarstwa szosowego na amatorskim, ale wysokim poziomie wymaga samozaparcia, konsekwencji i dobrego gospodarowania czasem. Podkreśla, że wyżej od swej pasji stawia obowiązki służbowe, a pogodzenie jednego z drugim wcale nie jest łatwe. Czy pozostaje jeszcze w tym wszystkim czas na życie rodzinne? „Rodzina, co nie jest proste, jakoś moją pasję toleruje. A nadto, wbrew pozorom, trening nie zabiera tak wiele czasu, wystarczą dwie, trzy godziny dziennie w tygodniu i cztery, pięć godzin w weekendy”.

Nie boleje nad tym, że synowie nie podzielają jego pasji: „Wyrosłem z przelewania swoich ambicji na dzieci. Na razie one mają inne fascynacje. Zresztą, może nic straconego, bo sam zacząłem na poważnie jeździć po trzydziestce. Byłem jednak wzruszony, kiedy uczestniczyłem w przysiędze Jakuba, mojego starszego syna, w Wyższej Szkole Ofierskiej Wojsk Lądowych, której poprzedniczkę, Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Zmechanizowanych, przed laty ukończyłem. Zastrzegam, że nie namawiałem go zbyt mocno na wstąpienie do wojska”.

Kategoria solo

Wracając do sukcesów… Nasz bohater mógłby powiedzieć, jak biegaczka narciarska Justyna Kowalczyk w znanej reklamie: „Nic mi się nie udało…”. W supermaratonach kolarskich można bowiem pechowo przegrać, ale nie szczęśliwie wygrać, bo sukces wykuwa się podczas żmudnej harówki. I trzeba wiedzieć, jak to robić: „W ciągu ostatnich dwóch lat zmieniłem system treningu. Wcześniej kręciłem wiele kilometrów, ale bez odpowiedniego natężenia, z tętnem 120–130 uderzeń na minutę; wtedy nie zwiększa się wydolności. Teraz jeżdżę krócej, 70–80 km, ale bardzo intensywnie”.

Szymon Koziatek na swój najdłuższy dystans wybrał kategorię solo. Uważa, że tak jest lepiej, bo można utrzymywać własne tempo, regulować postoje, działać cały czas zgodnie z własną fizjologią i psychiką. W grupie oczywiście zyskuje się na pracy zespołowej, zmianach na prowadzeniu, „trzymaniu koła”. Gdy jednak trafi się na mocniejszych, to dojedzie się solo albo wcale. Jeśli na słabszych… to może być jeszcze gorzej. Ma świadomość swoich ograniczeń. Jest wysoki, mocnej budowy, co stanowi pewien kłopot w górach: „Jeżdżę w górskim terenie w miarę dobrze, nawet coraz lepiej, ale mając wagę »startową« około 78 kg, ze znacznie lżejszymi rywalami nie daję sobie rady. Nie mogę się jednak za bardzo odchudzać, bo to oznacza spadek mocy. W kolarstwie warunki fizyczne w jakiś sposób wyznaczają zawodnikom miejsce”.

Wiek dojrzały             

Szymon Koziatek jeszcze być może nie powiedział ostatniego słowa, bo ma dopiero 44 lata, ciągły progres formy i idące za nim rezultaty. Owszem, czuje na plecach oddech zawodników z młodszego pokolenia, obserwuje ogólny wzrost poziomu, bo w tym roku 12 kolarzy na tysiąckilometrowym dystansie Bałtyk – Bieszczady zeszło poniżej 40 godzin, czyli tylu, ilu przez wszystkie dotychczasowe edycje, ale to wszystko razem nie jest powodem do obaw.

Po pierwsze, na kilkusetkilometrowych dystansach moc jest ogromnie potrzebna, ale jeździ się przede wszystkim „na charakterze”. Po drugie, dopóki dopisuje zdrowie, kalendarz nie stanowi bariery. Kategorie wiekowe zaczynają się od lat 20 i idą co dziesięć, aż do plus 70! Z podziwem i szacunkiem patrzy na starszego o 30 lat Jana Ambroziaka, kończącego etapy giga na zupełnie niewyczynowym rowerze. Senior w okularach jak spodki i spodniach w kratkę na co dzień przemierza dwustukilometrowe dystanse, handlując dewocjonaliami. Nie jest przy tym najstarszy w peletonie, superseniorem jest bowiem Mieczysław Frankowski, 84-latek, całkiem nieźle radzący sobie na dystansach 70–80 km.

A w zeszłym roku zaczął „na poważnie” startować emerytowany płk Straży Granicznej Jan Doroszkiewicz. W tym sezonie ukończył wszystkie maratony, z Bałtykiem – Bieszczadami włącznie, a nadto przejechał coroczny maraton rowerowy dookoła Polski. Jego uczestnicy pokonali w trzy tygodnie ponad 4 tys. km, a oprócz tego, jadąc przez góry, zaliczyli wszystkie najtrudniejsze podjazdy. W sumie około 20 tys. m przewyższeń. Kolarstwo długodystansowe wyraźnie jest dyscypliną wieku dojrzałego.

Autor: Piotr Bernabiuk - Polska Zbrojna

http://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:YvKKaG8N1YIJ:polska-zbrojna.pl/home/articleinmagazineshow/14647%3Ft%3DNIC-MI-SIE-NIE-UDALO+&cd=1&hl=pl&ct=clnk&gl=pl

 

http://www.mon.gov.pl/aktualnosci/artykul/najnowsze/uroczyscie-wreczono-awanse-generalskie-g2018-03-01/

 

http://www.mon.gov.pl/multimedia/foto/uroczyscie-wreczono-awanse-generalskie-c2018-03-01/

Zdjęcia: por. Robert Suchy/CO MON

Zdjęcie nr2 - gen. bryg. Szymon Koziatek stoi szósty od lewej strony

 

 

 

   

Wielka powódź w Kromołowie – maj 1996 r.

Wpisany przez Pola Burzyńska sobota, 14 maja 2016 11:30

Powódź jaka wydarzyła się w Kromołowie w maju 1996 roku była wielkim zaskoczeniem dla mieszkańców, bo przecież miejscowość położona nad źródłem rzeki nie jest narażona na wylanie wody z jej koryta. Rzeka Warta nie stanowi zagrożenia powodzią. Jednak okazało się, że Kromołów położony w dolinie otoczonej wzniesieniami jest narażony na spływ wód opadowych z otaczających pól.

To co działo się w dniach 14 i 17 maj 1996 roku było wielkim przeżyciem dla mieszkańców, a w szczególności dla właścicieli posesji przy ulicach: Żelaznej, Gromadzkiej, Staromiejskiej i wzdłuż koryta rzeki.

A oto jak po dwudziestu latach wspominane jest to wydarzenie:

Maria Kapuśniak

Dwadzieścia lat temu przeżyliśmy dwie wielkie powodzie. W czasie pierwszej w dniu 14 maja 1996 r. mąż Zbigniew był sam w domu wyprowadził samochód z garażu na podwórko i postanowił coś przy nim robić. Ponieważ pojawiła się groźna chmura i zaczął padać deszcz, schronił się do domu zostawiając samochód przed garażem. Nie spodziewał się tak wielkiej wody, która rosła z minuty na minutę i wyjście z domu nie było już możliwe. W rezultacie, samochód był zalany pod sam dach i nadawał się tylko na złom. Następnego dnia przyszedł nam z pomocą sąsiad znajomego z Fugasówki i zabrał samochód do swojego warsztatu. Wysuszył, wyczyścił, oddał jak nowy nie biorąc od nas za tę żmudną pracę ani jednej złotówki. W dniu 14 maja woda nie weszła do domu.

Natomiast w dniu 17 maja ulicą Staromiejską płynęła wielka woda. Na szczęście w domu było więcej ludzi i trzymaliśmy drzwi, żeby woda nie dostawała się do mieszkań. Niestety nasze blokowanie wejścia nie było skuteczne, wybiło szambo i woda wlewała się do domu. Zalało meble, lodówkę i podłogi we wszystkich pomieszczeniach. Po powodzi podłogi musiały być wyrwane i wymienione na nowe.

W tym dniu mąż Zbigniew wpuścił do naszego domu oknem dwóch strażaków ratując ich przed utonięciem. W ich strażackim aucie było pełno wody, ciężki strażacki pojazd zniosła rwąca fala wody pod nasz dom.

Po powodzi nie mieszkaliśmy w domu bo była duża wilgoć i nie było prądu. Przygarnęła nas na nocleg kuzynka Urszula Mucha a w dzień zaczęliśmy wielkie sprzątanie usuwając powoli skutki powodzi. Tego nie da się zapomnieć!

Wszystkich, którzy przeżyli tę wielką tragedię powodzi nadciągające burze, grzmoty po prostu przerażają.

Lidia Przyjemska

Powódź w Kromołowie jaka wydarzyła się maju 1996 roku była dla mojej rodziny wielkim przeżyciem. Ponieśliśmy duże straty. Woda spływająca z ogromną siłą z pól od strony miejscowości Piecek i Żerkowic podmyła fundamenty naszego jeszcze niezamieszkałego domu naruszając jego konstrukcję, co widać na załączonych zdjęciach. Dom wybudowaliśmy na skrzyżowaniu ulic Żelaznej i Gromadzkiej. Usunięcie skutków – pęknięć fundamentów stanowiło dla nas poważny problem finansowy. Dom nie był jeszcze ubezpieczony a otrzymana z Urzędu Gminy Zawiercie symboliczna pomoc finansowa w niewielkim stopniu pokryła poniesione straty.

W pierwszym dniu w czasie powodzi byłam w pracy w Zawierciu i na wieść o kataklizmie pośpieszyłam do Kromołowa wspierana przez przyjaciół z zakładu pracy. To co zobaczyłam na miejscu było niesamowitym przeżyciem. Ostro płynąca z pól woda atakowała nasz dom. Dom wybudowaliśmy dla córki co wymagało wielu wyrzeczeń.

Mamy nadzieję, że zainstalowane zbiorniki retencyjne zabezpieczają Kromołów od strony Żerkowic i nigdy nie powtórzy się podobne tragedia.

Zofia Malczewska

Wspomnienia z powodzi w Kromołowie w dniach 14 i 17 maja 1996 roku poprzedzę krótkim opowiadaniem o mojej podróży przez tereny zalane wodą na skutek powodzi w zachodniej Polsce. Zaproszona w 1978 roku do rodziny pp. Tomaszewskich, którzy mieszkali w Raszówce trafiłam na trasie podróży na powódź – wylała rzeka Kaczawa i zalała m.in. trasę kolejową. Pociąg jechał od Legnicy bardzo, bardzo wolno, bo tory były w wodzie. Po szczęśliwym dotarciu do celu podróży czekał na mnie kuzyn i po odpoczynku postarał się pokazać mi okolicę jak ucierpieli ludzie na skutek powodzi. Widziałam jak mieszkańcy do swoich domostw wchodzili na pierwsze piętro po drabinie. Podsumowując, dzięki tej niespodziewanej przygodzie byłam oswojona z widokiem rozlanej rzeki, powodzią i jej skutkami.

Jednak powódź w moim rodzinnym Kromołowie zaskoczyła i przeraziła mnie, mojego męża, nasze dzieci i sąsiadów. Byliśmy oswojeni, że w czasie intensywnych opadów woda niejednokrotnie wchodziła na podwórka, ale tym razem widok na ulicy poraził nas całkowicie. Najpierw zalało podmurówkę i mocno spieniona woda podchodziła bardzo szybko coraz wyżej, aż do wysokości parkanu czyli ok. 1,80 m. Ulicą płynęły pomarańcze, jabłka i inne produkty ze sklepu spożywczego, który znajdował się na naszej ulicy. Płynęły także kawałki gratów – mebli. Zostały podmyte i przewrócone płoty od obydwu sąsiadów graniczących z naszą posesją. W suterenie woda wybiła okienko, wpływała bulgocząc i bardzo szybko wypełniła piwnicę pod sufit. Na szczęście próg do piwnicy jest dosyć wysoki. Jednak za chwilę woda płynęła po ganku, ale do mieszkania jeszcze się nie przedostawała. Mój chory mąż Wacław przeniósł się szybko na piętro do córki, polecił mi zabrać najpotrzebniejsze dokumenty, pieniądze i również przenieść się na piętro. Postanowiłam jednak obserwować czy woda przekroczy poziom płotu. Na szczęście podmurówka ogrodzenia i słupki były mocno osadzone, zostały powyginane ale nie przewrócone. Cala posesja wokół domu była zalana, woda zabrała pojemnik na śmieci.

Za chwilę sytuacja u nas się zmieniła, ale niestety kosztem sąsiadów Szymkowiaków mieszkających po przeciwnej stronie ulicy. Woda przerwała murowane ogrodzenie między posesją Kurasów i Szymkowiaków i zaczęła rozlewać się szerzej obniżając tym samym poziom u nas i na ulicy. Bardzo ucierpieli pp. Szymkowiakowie. Ich dom ma niski fundament i woda szybko wypełniła wszystkie pomieszczenia. Chory p. Szymkowiak leżąc w łóżku znalazł się pod sufitem, a dziewięcioletni ich wnuk pytał mamę czy przeżyją ten kataklizm. Przeżyli ale dom długo nie nadawał się do zamieszkania.

Próbowałam zorientować się w sytuacji i wyjść przynajmniej do furtki. Buty zostawały w błocie jeżeli nie trafiłam na chodnik prowadzący od domu do ulicy. Widok poraził mnie całkowicie – kwitnące drzewa leżały przekrzywione wyrwane, woda zabrała krzewy i warzywa, które już powschodziły. O nasz płot oparły się duże kawałki zerwanego asfaltu i dlatego ogrodzenie było przekrzywione. Spieniona woda płynęła od strony Bzowa, kościoła i zatrzymywała się o kapliczkę pod wezwaniem św. J. Nepomucena.

Sytuacja po ustąpieniu wody była straszna. Nie było czym rozpalić w piecu, bo drewno opałowe było zamulone i mokre. Z pomocą przyszła rodzina pp. Tomaszewscy (już zamieszkali w Kromołowie), przynosili nam suche drewno i mogliśmy rozpalać w piecu. Strażacy pompowali kolejno wodę z piwnic, z szamb i powoli porządkowany był teren po powodzi.

Druga fala powodzi była niższa i nie weszła już do ganku, ale oczywiście zalane zostały po raz drugi piwnice, których nie zdążyliśmy oczyścić po pierwszej fali powodziowej.

Do jednego z naszych mieszkań pod podłogę przedostała się woda nieszczelną rurą centralnego ogrzewania co odkryliśmy usuwając skutki powodzi. Podłoga musiała być wymieniona. Oczyszczanie piwnic trwało prawie cały miesiąc.

Podsumowując mogę powiedzieć, że to było bardzo stresujące przeżycie.

Marta Skipirzepa

Deszcz nękający bezustannie padał. W dniu 14 maja 1996 roku był prawdopodobnie głęboki niż, mąż Stach i ja podsypialiśmy trochę. Kiedy obudziłam się po popołudniowej drzemce, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam jak naszą ulicą dosłownie płynie wartka rzeka niosąca różne przedmioty. Obudziłam męża i zaczął gwałtownie szukać aparatu fotograficznego, żeby utrwalić widok dla potomności. Woda wdarła się do piwnicy ale na szczęście skarpa, na której położony jest nasz dom osłoniła nas przed zatopieniem.

Po drugiej stronie ulicy rozgrywał się dramat, bo samotnie mieszkająca, bardzo chora,  pani Jończykowa została zalana w łóżku. Nie mogliśmy przyjść z pomocą ponieważ woda była zbyt głęboka i rwąca. Pamiętam, że z pomocą przyszedł mieszkaniec ul Żelaznej.

W dniu następnej powodzi tj. 17 maja 1996 r. byłam na warsztatach muzycznych w Kielcach i przebieg wydarzenia znam tylko z opowiadań męża i sąsiadów.

Anna i Wiesław Dyczko

– Jak wspominasz powódź w Kromołowie?

– To są dla mnie bardzo traumatyczne zdarzenia. Pracowałam wtedy jeszcze na poczcie w Kromołowie. Pamiętam, że zaczął padać deszcz, a ok. godziny 14-tej przyszedł ktoś na pocztę i powiedział, że ulicą Staromiejską płynie woda. Trochę śmiałyśmy się z koleżankami, bo nie bardzo daliśmy temu wiarę. Przecież nie było mocnej ulewy. Lecz gdy wyszłam z pracy o 15-tej sytuacja wyglądała niepokojąco.

– Jak doszłaś do domu?

– Musiałam iść ulicą Żelazną i Bonerów, bo naszą ulicą płynęła woda. Na podwórko i do domu jeszcze normalnie dało się wejść.

– Co było dalej?

– Deszcz ciągle padał, a wody na ulicy wciąż przybywało. Ok. 16-tej fala była tak wysoka że sięgała okien. Woda wdarła się na podwórko i ciągle jej przybywało. Byłam w domu tylko z dziećmi, bo mąż był na służbie. Biegaliśmy od okna do okna obserwując sytuację na ulicy i na podwórku. Na ulicy fala wodna niszczyła wszystko co napotkała na swojej drodze. Przewracała ogrodzenia i bramy, wdzierała się do piwnic i domów, zrywała asfalt na drodze. W pewnym momencie zauważyłam ogromne pnie drzewa płynące ulicą i jeden z nich zablokował się na podwójnym słupie stojący przy naszym domu. Pień spowodował takie spiętrzenie wody w tym miejscu, że obawiałam się iż woda wedrze się do domu przez okna, Na szczęście fala obróciła po chwili pień, który popłynął dalej. Na podwórku woda spiętrzyła się do poziomu podestu schodów. Dopiero kiedy napór wody przewrócił ogrodzenie od sąsiadki poziom wody zaczął się obniżać i tylko dzięki temu woda nie wdarła się do domu.

– Kiedy wiedziałaś, że realne zagrożenie mija?

– Dokładnie nie pamiętam, bo strach mnie nie opuszczał długo, ale wydaje mi się że ok. 17-tej fala wody na ulicy zaczęła tracić na sile, deszcz przestał padać, ale cały czas patrzyliśmy w niebo i na ulicę czy nie nadchodzi następna fala. Z podwórka woda zaczęła powoli spływać. Jednak woda w piwnicach została.

– Jak wyglądała ulica po przejściu wody?

– Ulica wyglądała jak po wojnie. Ogrodzenia albo były powalone albo je porwała woda. Drogi praktycznie nie było. Część asfaltu i chodnika została zerwana i w wielu miejscach były wyrwy jak leje po bombach. Gałęzie drzew, przedmioty, które woda zabrała z podwórek i błoto tworzyły przygnębiający obraz. Po zapadnięciu zmroku wszędzie zapanowały ciemności, bo nie było prądu na kilku ulicach, a w mieszkaniach i piwnicach stała woda.

– Jak zareagowały służby miejskie na tą sytuację?

– Przez kilka godzin na miejscu powodzi nie było żadnej służby, która by podjęła jakieś działania. Dopiero wieczorem przyjechały jednostki straży pożarnej i zaczęły wypompowywać wodę z mieszkań i piwnic. Na drugi dzień służby komunalne pomagały w sprzątaniu ulic i domostw wywożąc to co pozostawiła woda.

– W jakiej sytuacji zastało cię nadejście drugiej fali powodziowej za trzy dni?

– Druga fala nadeszła też bardzo szybko. Po południu przyjechała do mnie moja siostra z mężem. W pewnym momencie nadeszła chmura i zaczął padać ulewny deszcz. Ostrzegłam siostrę żeby się odjechali samochodem z ulicy. Gdy wyszliśmy z domu ulicą już płynęła woda, a oni z trudem zdążyli uciec przed falą jadąc ulicą Żelazną i Łośnicką.

– Czy to było podobnie jak trzy dni wcześniej?

– Było jeszcze gorzej. Fala była wyższa, a zniszczenia większe. To czego nie zdołała zabrać pierwsza fala, zabrała druga. Część ogrodzeń było zniszczonych, więc woda bez trudu dostawała się na podwórka i niszczyła to co mieszkańcy powynosili z domów celem wysuszenia i wyczyszczenia. Ulicą Staromiejską płynęły wersalki, szafki, lodówki, pralki, a nawet samochody. Ludzie w obawie przed utonięciem, ewakuowali się z parterów na piętra lub strychy swoich domów. Na szczęście dla niektórych mieszkańców na miejscu była straż pożarna, bo cały czas pracowała przy wypompowywaniu wody z piwnic i domów po pierwszej fali. Strażacy podjęli działania ewakuacyjne z najbardziej zagrożonych domów.

– Czy podczas tych powodzi jaka nawiedziła Kromołów w 1996 r. ktoś zginął ?

– Z tego co mnie wiadomo na szczęście nikt nie zginął. Jednak lęk podczas każdej późniejszej ulewy pozostał na długie lata. Moje dzieci przez długi czas miały lęk podczas każdej burzy i większego deszczu. Kilka rodzin nie wytrzymała tej traumy i wyprowadziła się z zalanych domów. Straty materialne też były ogromne. Remonty ulic, zalanych domów, placów i ogrodzeń, a także zakup nowego sprzętu domowego, wymagały mnóstwa pracy i pieniędzy.

 

 

Pamięć o powodzi ciągle żywa na ulicy Staromiejskiej. W niektórych rodzinach emocje z nią związane jeszcze nie opadły i skłaniają do snucia projektów opuszczenia w przyszłości tej niebezpiecznej okolicy. Usuwanie śladów materialnych jest ponadto procesem wieloletnim: jeszcze dwa lata temu, przy wymianie podłóg, można było zobaczyć naniesione przez powódź aluwia.

 

   

Historyczne dokumenty Kromołowa

Wpisany przez Mariusz Golenia wtorek, 10 lutego 2015 15:41

W ostatnim czasie, podczas rozmów z mieszkańcami Kromołowa natrafiłem na kilka wiekowych już dokumentów, które zachowały się w domowych archiwach. Są to oryginalne księgi, protokoły, kopie map. Księgę dóbr Kromołowskich otrzymałem od mojej cioci Zofii Żychowskiej i jej córki Joanny Ziobroń, które podczas remontowania mieszkania znalazła zachowaną księgę. Miała ona trafić do zbiorów Biblioteki Jagiellońskiej, tak jak pergaminowy dokument Zygmunta I Starego datowany w Piotrkowie dn. 24 lutego 1519 r. (kopia przekazania w załączniku). Powyższe dokumenty posiadał mój wujek, ś.p. Mieczysław Żychowski, któremu bliski był Kromołów, jego dzieje i który w Kromołowie spoczął na wieki na cmentarzu parafialnym. Księga dóbr Kromołowskich też zapewne trafi do biblioteki, gdyż wymaga odpowiedniej konserwacji i zabezpieczenia.

Drugi „trop” zawiódł mnie do rodziny Państwa Cieślów, gdzie bogatą historię zapisał ś.p. Ignacy Cieśla – Sołtys Kromołowa. Po rozmowie z panem Zenonem Cieślą (synem ś.p. Ignacego) oraz Henrykiem Cieślą (wnukiem) otrzymałem do skopiowania dokumenty zachowane w rodzinnych annałach. Są to dokumenty rozliczeń osady Kromołów przed komisją rewizyjną. Jakby dzisiaj można powiedzieć – przed radą nadzorczą mieszkańców. Nazwiska mówią same za siebie. Bardzo cenny jest też protokół spisany 25 lutego 1925 r. dotyczący wybudowania murowanej kapliczki na źródle „Warta” – dzisiejszej kapliczki św. Jana Nepomucena – przez Towarzystwo Sosnowieckich Fabryk Rur i Żelaza Spółka Akcyjna. Kolejny „okaz” to część mapy dóbr klucza Kromołów.

Kolejną mapę (zarys, zdjęcie) i spisany tekst otrzymałem od rodziny Gocyłów. Przekazał mi ją wujek Marek Gocyła, a miał już ją jego dziadek ś.p. Władysław Gocyła. Mapa przedstawia „Częściowy odrys - plan wydzielonej części gruntu z dóbr Kromołów w guberni Piotrkowskiej, powiecie Będzińskim
Następny dokument jaki został odszukany, to wypis z ksiąg parafialnych. Kiedy narodził się pomysł odrestaurowania nagrobka Burmistrza Kromołowa ś.p. Antoniego Bilnickiego, pan Michał Oleś z Wydziału Kultury UM w Zawierciu szukał informacji o dacie śmierci Burmistrza. Zachowane ryciny na betonowym obelisku nie pozwalały precyzyjnie odczytać daty. Ale księgi wszystko „pamiętają” i wszystko zapisują na „papierowym dysku”.

Wszystkie kopie, skany, odbitki przedstawiam Państwu poniżej, życząc ciekawej lektury i odszukiwania swoich korzeni.

 

   
joomla template